Tamtej zimy puszczańskie gorące źródła cieszyły się
wyjątkową popularnością. Mimo tęgich mrozów toksyczna ciecz z podziemnej rury
wybijała obficie jak gejzer. Powstała wokół niej strefa łagodnego klimatu
przyciągnęła całą gromadę kloszardów. Opuszczali
masowo noclegownie, kanały ciepłownicze, klatki bloków Wielkiego Miasta i przenosili się
nad wiecznie parujące jeziorko.
Obserwowaliśmy z niedowierzaniem niekończącą się
kolumnę załadowanych wózków. Bezdomni znosili dykty, blachy, kartony i klecili
zimowe szopy. Przynieśli niestety ze
sobą również złe zwyczaje. Ten spokojny obszar zamienił się w głośny, nadmorski
bulwar. Alkohol lał się strumieniami, śpiewy i kłótnie wypłoszyły wszystkie
zwierzęta. Jakby tego było mało, zaczęli dewastować okolicę.
Wycinali drzewa na opał i pod budowę,
kopali jamy i rozrzucali śmieci. W pewnym momencie chcieliśmy wkroczyć do
akcji i wykurzyć ich z Puszczy, ale szczęśliwie coś zrobiło to przed nami.
Dopiero jakiś czas później poznałem przyczynę tego
exodusu. Winne temu były opary. Na początku przynosiły nieokreśloną
przyjemność, w połączeniu z alkoholem podwójnie odurzały. Później rurą
puszczono zupełnie inne
chemikalia. Ich wyziewy, z kolei, wywoływały nocą koszmary, a w
dzień
zarażały jakąś niekontrolowaną agresją. Już pierwszego dnia tej "kuracji"
bezdomni rzucili się sobie do gardeł, polała się krew, pojawiły
się pierwsze ofiary. Z każdym dniem było coraz gorzej i gdy wydawało
się, że te wczasy nad jeziorem skończy się jedną wielką jatką, ktoś
przytomny krzyknął, że wszystkiemu
winne jest to przeklęte miejsce i czas się z niego wynieść. Nikt się nie sprzeciwił. Kloszardzi ostatnie
siły zużyli na wydostanie się z Puszczy. Na jej obrzeżach, poza strefą koszmarów, wolni od grasujących
demonów, odetchnęli z ulgą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz