Tuż pod powierzchnią Puszczy, pod koronami drzew, krzewami,
mchem, runem spoczywa szkielet największego stworzenia, jakie chodziło po
ziemi. Natknąłem się na niego łażąc po lesie. Obsunięta ziemia odkryła fragment
gładkiej, zupełnie nie pasującej do reszty podłoża, powierzchni. Zacząłem to miejsce
badać, obmacywać, odkopywać saperką.
Szybko zdałem sobie sprawę, że trafiłem na coś niezwykłego.
Podejrzewałem, że może to szczątki wielkiego, wymarłego zwierzęcia, np. mamuta,
ale kolejne odkrywki kazały mi zrewidować to przypuszczenie. Miałem do czynienia
z o wiele większym obiektem. Świadczyło o tym to, że mimo kilku godzin pracy
nie udało mi się odnaleźć początku czy końca tego szkieletu, gdzie nie wbijałem
szpadla, tam nadal znajdowałem kości, nawet kilkadziesiąt metrów od znaleziska. Gdy wreszcie do mnie dotarło, że mam do
czynienia ze stworzeniem wielokrotnie przerastającym dinozaury rzuciłem
wszystko i pobiegłem do miasta, żeby ogłosić sensację.
Tam jednak nie przyjęto mnie dobrze. Od razu zażądano
dowodów. A ja niczego ze sobą nie miałem, w tej gorączce poszukiwań zapomniałem
nawet zrobić zdjęcia. Później było jeszcze gorzej. Zabrałem tych wszystkich
niedowiarków do lasu i wyprowadziłem na manowce. Jak dziwnie by to nie
brzmiało, nie mogłem odnaleźć miejsca
znaleziska, nie potrafiłem wrócić tam, gdzie już przecież byłem. A przecież gdy
zamykam oczy widzę, niewielką polanę z charakterystycznie wygiętą sosną, kładkę
nad rozlewiskiem, wąską ścieżkę prowadzącą do szkieletu. Ale choć idę tą samą
trasą co wtedy, to ani tej polany, ani kładki, ani ścieżki w prawdziwej Puszczy
nie znajduję...
Nie wiem już, czy to pamięć tak mnie zwodzi, czy raczej
Puszcza tak skutecznie chroni swoje tajemnice i zaciera ślady?