czwartek, 3 stycznia 2019

Fakir


Jesienią  pola wierzbin przy rzece pięknie się srebrzą, a może raczej szarzą.  Mgła panosząca się o tej porze roku pozostawia na wierzbach metaliczny osad. Chyba korzysta przy pracy z mierniczych narzędzi, bo te chromowanie, tworzy równy pas od pewnej wysokości do wierzchołków.

Długo dojrzewał we mnie pomysł, żeby lepiej poznać te rozległe pola, a nie koniecznie chciałem przedzierać się przez nie dołem, brnąć przez gęste krzaki, badyle. Bardziej pociągała mnie inna droga, o wiele trudniejsza, ale za to wyjątkowo malownicza. Postanowiłem, że przespaceruję się po ich wierzchu.

Bo dlaczego nie miałbym na chwilę zostać fakirem/linoskoczkiem, wspiąć się po cienkich, łamliwych gałęziach na szczyt i pospacerować po ich ostrych jak igły czubkach?

Po kilku tygodniach diety, wyczerpujących ćwiczeń i medytacji, owinąłem się niczym bluszcz (a może raczej wąż?) wokół cienkiego pnia jednej z wierzb i wspiąłem, lekki jak pyłek, na sam jej szczyt. Postawiłem stopy na jej kłujących czubkach, wyprostowałem się i złapałem równowagę.

Udało się. Stałem na wielkim srebrnym, falującym dywanie. Lekko wzburzone morze.
Wyglądało to pięknie.
Niestety nie trwało długo. Na początku sprawnie balansowałem i wyginałem się pod naporem wiatru nasladując wierzby, ale jeden mocniejszy podmuch po prostu zmiótł mnie z powierzchni. Spadłem z kilku metrów na ziemię, coś gruchnęło i mimo wielu tygodni fakirskich medytacji, ćwiczeń i ścisłego postu poczułem ból, przeszywający ból. O jakże go czułem! Wyłem jak zwierzę!



Szczelina 4.0 Zaginięcie

                                                                                                                                            ...