Jesienią
pola wierzbin przy rzece pięknie się srebrzą, a może raczej szarzą. Mgła
panosząca się o tej porze roku pozostawia na wierzbach metaliczny osad. Chyba
korzysta przy pracy z mierniczych narzędzi, bo te chromowanie, tworzy równy pas
od pewnej wysokości do wierzchołków.
Długo dojrzewał
we mnie pomysł, żeby lepiej poznać te rozległe pola, a nie koniecznie chciałem
przedzierać się przez nie dołem, brnąć przez gęste krzaki, badyle. Bardziej pociągała
mnie inna droga, o wiele trudniejsza, ale za to wyjątkowo malownicza. Postanowiłem,
że przespaceruję się po ich wierzchu.
Bo dlaczego
nie miałbym na chwilę zostać fakirem/linoskoczkiem, wspiąć się po cienkich, łamliwych
gałęziach na szczyt i pospacerować po ich ostrych jak igły czubkach?
Po kilku
tygodniach diety, wyczerpujących ćwiczeń i medytacji, owinąłem się niczym
bluszcz (a może raczej wąż?) wokół cienkiego pnia jednej z wierzb i wspiąłem, lekki
jak pyłek, na sam jej szczyt. Postawiłem stopy na jej kłujących czubkach,
wyprostowałem się i złapałem równowagę.
Udało się. Stałem
na wielkim srebrnym, falującym dywanie. Lekko wzburzone morze.
Wyglądało to pięknie.
Wyglądało to pięknie.
Niestety nie trwało długo. Na początku sprawnie balansowałem i wyginałem się pod naporem wiatru nasladując wierzby, ale jeden mocniejszy podmuch po prostu zmiótł mnie z powierzchni. Spadłem
z kilku metrów na ziemię, coś gruchnęło i mimo wielu tygodni fakirskich medytacji,
ćwiczeń i ścisłego postu poczułem ból, przeszywający ból. O jakże go
czułem! Wyłem jak zwierzę!