Zaczęło się od zamarzniętej na
kamień cierniówki. Mrozy wtedy przyszły wyjątkowo wcześnie. Leżała tuż przy
szlaku, wydawało się, że już od dawna martwa. Podniósł ją i grzał w dłoniach.
Nie pomagało. Włożył ją sobie pod pachę, tam miała najcieplej. Po kilku
minutach poczuł drapanie małych pazurków, usłyszał cieniutki szczebiot.
Niewyczuwalne do tej pory serce zaczęło drgać. Ptak wracał do życia. Gdy już
całkiem wydobrzał, Ptaszyna wyciągnął go spod kilku warstw ubrań i puścił na
wolność. A tamten odleciał pełen energii, jak gdyby nic się nie stało.
Później w ten sam, albo inny
sposób odratował jeszcze kilka ptaków. A one nie pozostawały mu dłużne.
Spotykałam go w Puszczy w ich towarzystwie, leciało za nim całe stado.
Przyciągał je do siebie jak magnes. Robił zresztą na tym dobry interes, majętni
amatorzy fotografii płacili spore pieniądze za bliskie spotkanie z kulonem,
kraską, dzierzbą, szczudłakiem czy wąsatką. A on dawał gwarancję, że nawet
najrzadszy, dawno nie widziany u nas, gatunek przyleci do Puszczy, złożyć mu
pokłon.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz