Niestety nie nacieszyłem się jazdą zbyt długo.Ogłuszający hałas tysiące rozszalałych
świerszczy, podobny do terkotania helikoptera,
zagłuszył muzykę z słuchawek, nieposkromiona zieleń krzewów i traw ograniczyły moją drogę do wąskiej ścieżki, a gęsta chmura drobnych muszek przebiła się przez
okulary i oślepiła mnie tak, że straciłem panowanie nad rowerem i wpadłem w wysokie trawy. Gdy z trudem wyciągałem rower z kłębowiska pnączy,
poczułem ostre, odurzające zapachy stratowanych
roślin i rozjeżdżonej ziemi, a odgłosy wszelkiej maści owadów się jeszcze wzmogły. Podniosłem
głowę i rozejrzałem się dookoła. Byłem chyba
na równiku. Otaczała mnie brzęcząca,
szeleszcząca, sycząca ściana zieleni, jakieś dzikie królestwo. Moja głowa aż puchła od ilości bodźców, które brutalnie się do niej wdzierały. Oszołomiony, czekałem na to co się ma zdarzyć. Byłem pewien, że za kilka chwil spadnie na mnie z nad tych traw jakiś wielki drapieżnik i będzie po wszystkim.
Odliczałem 4,3,2,1 i …nic, uffff.... drapieżnik zniknął, a ja powoli wracałem do siebie.
Odliczałem 4,3,2,1 i …nic, uffff.... drapieżnik zniknął, a ja powoli wracałem do siebie.